8 listopada 2017

Zmiany, zmiany, zmiany....



Większą część życia mieszkałam w domu na wsi. I przez tą samą część życia marzyłam, by uciec z tej przeklętej wsi jak najdalej i nigdy nie wrócić. Bo ta wieś taka staroświecka. Bo Kościół (właściwie raczej ksiądz) to absolutna świętość*. Bo wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą** a już z całą pewnością najbliżsi sąsiedzi. Bo zero perspektyw. Bo brak możliwości jakiegokolwiek rozwoju. Bo ludzie lekko nierozgarnięci (żeby nie powiedzieć gorzej, hehe). I to, czego nienawidzę, czyli wszelkiej maści patologia i buractwo. No w ogóle ta wieś to zatrzymała się w rozwoju i chyba jeszcze nie w każdym domu słyszeli, że to już XXI wiek, wyzwolenie, wolność i co tam jeszcze chcesz.
Pasowałam do tej wsi jak... no właśnie. Nie pasowałam. Nie lubiłam. Nie chciałam tam mieszkać. Właściwie chyba nigdy nie brałam na poważnie myśli o ewentualnym mieszkaniu tam po osiągnięciu magicznego wieku lat 18 tudzież ukończeniu Ogólniaka (dla mnie był to moment graniczny - koniec tego etapu otwierał szanse i możliwości na coś więcej i na coś lepszego. Chyba naczytałam się zbyt wielu książek...).
Właściwie to nadal nie przepadam za tym miejscem. Jedyne co mogę docenić to ciszę, spokój i "widoki"***. Za tubylcami dalej nie przepadam.

Dlatego decyzja o zamieszkaniu w "moim" mieście zapadła właściwie automatycznie. Gdynia bardzo szybko skradła moje serce. Właściwie to nawet podwójnie... ;) **** Niestety, ma to też swoje minusy... Pewnie nie wszyscy wiedzą/pamiętają, ale mąż mój (wtedy jeszcze nie mąż) wyjechał na misję bojową do pewnego arabskiego kraju. Przez te prawie 7 miesięcy nie potrafiłam przebywać w tym mieście. Za dużo wspomnień. Za duży ból. To był zdecydowanie najgorszy okres w moim życiu - 7 miesięcy rozłąki, w trakcie których czułam jak rozpadam się na milion kawałków a moje serce jest rozszarpywane przez demony lęku, rozpaczy i wrażenie, że Jego już właściwie nie ma...

Stety, niestety od kilku lat myśleliśmy z mężem o czymś większym niż nasze dotychczasowe mieszkanie. Od jakiegoś czasu myśleliśmy już nie tyle o czymś większym, a zdecydowanie o domu... Braliśmy pod uwagę kilka możliwych rozwiązań. Przedyskutowaliśmy chyba wszystkie możliwości. Po wielu burzliwych rozmowach w końcu podjęliśmy decyzję.

Budujemy dom.

To pewne... Na przełomie maja i czerwca wyprowadzamy się z naszego mieszkania. Przeprowadzamy się na wieś. Tak... Ja wracam na stare śmieci. Właściwie to nawet dosłownie, bo przez kilka lat (?) będziemy mieszkać z moimi rodzicami***** (budujemy się w bliskiej okolicy). Nie była to łatwa decyzja. (Przynajmniej dla mnie. Mój mąż nie widzi problemu, co w sumie powinno mnie cieszyć. Ja jestem tym trochę przerażona... W sumie nawet nie trochę tylko bardzo...)

Nie widzę jakoś siebie na tej mojej znienawidzonej wsi ;)  Jak dotąd wizualizuję sobie nasz nowy dom (projekt wybrany) i wypieram myśli o tym, gdzie on będzie, w jakiej odległości od cywilizacji itd. ;) Cóż... Pomyślę o tym jutro. ;)

 Chichot losu. Ot co.

*nie ważne, że pewnie większość i z wiarą ma tyle wspólnego co nic. Ważne, by innych rozliczyć z religijności... Tak... Tutaj o takim niuansie jak "Obłudniku, wyjmij najpierw belkę z oka swego, a wtedy przejrzysz, aby wyjąć źdźbło z oka brata swego." nikt nie słyszał. Albo słyszał, ale jakoś nie poczuwa się...
**ja nie wiedziałam ;) chyba jako jedyna w całej tej wsi, ale naprawdę, z ręką na sercu do dzisiaj większości osób nie kojarzę i w 90% przypadków nie mam pojęcia kto to i czego właściwie chce. ;)
***te "widoki" to głównie pola ;)
**** tak, mój mąż to rodowity gdynianin... ;)
***** stan zdrowia rodziców, zdecydowanie "pomógł" nam w podjęciu takiej a nie innej decyzji

1 komentarz:

  1. no to rzeczywiści się dzieje;-) ja z kolei już nie wyobrażam sobie mieszkać w mieście;-)

    OdpowiedzUsuń